Tak się akurat ułożyło, że aż 4 weekendy z rzędu startuję w tzw. Ćwiartkach (dystans 1/4 Ironmana:...
Triathlon&Merida: sezon w pełni
Przeczytaj
W ramach oderwania się od intensywnego i monotonnego, zimowego treningu, wybrałem się do sklepu sieci Bike Atelier, głównego dystrybutora Meridy, na którego rowerze zamierzam zjechać sezon triathlonowy 2013. Nie, żebym trening chciał zastępować zakupami lub oglądaniem nowej kolekcji sprzętu Meridy! Był ku temu inny powód-jeden z pięciu etapów wyścigu Tour de Bike Atelier na trenażerach.
Biorąc pod uwagę relatywnie zaawansowany stan moich przygotowań do sezonu, postanowiłem, że wezmę udział właśnie w etapie, odbywającym się w Gliwicach, bo mam najbliżej. Zaplanowana trasa była odwzorowaniem słynnego jednodniowego wyścigu z Mediolanu do San Remo. Rzecz jasna, zanim zjawiłem się w sklepie BA dołożyłem sobie kilka km porannego pływania, bo przecież od tego jest weekend, by w jego trakcie intensywnie trenować.
Zasada zawodów była prosta jak budowa czołgu T 55: siadasz na rowerze podpiętym do trenażera (takie urządzenie, dzięki któremu w ponurą zimą można pedałować bez końca siedząc w domu, oglądając jednocześnie telewizję), wpinasz się w pedały i jedziesz na maxa. przez 10km Proste prawda? Na pewno, do momentu pierwszych wzniesień, kiedy dają o sobie znać palące Cię łydki i uda…
To ten właśnie moment, w którym odruchowo spoglądałem na ekran Elite’a szukając wytłumaczenia mojego bólu. Elite to urządzenie marki Shimano (ci od przerzutek w większości rowerów, nawet w tych z Tesco), przypominające popularne wirtualne kioski, umożliwiające wirtualne ściganie się na rowerze z trenażerem na trasach największych wyścigów kolarskich świata, także online z innymi maniakami dwóch kółek i to w rozgrywce typu ghost mode, znanej np. z wyścigowych gier na konsolach). Fajna sprawa, chętnie postawiłbym to u siebie w domu. Wolę jednak jazdę na żywo, zimę jednak trzeba “przeżyć”, zdzierając się na spinningu, trenażerach, rowerach stacjonarnych.
Wracając do samego kręcenia tych niecałych 10km. Łatwo nie było, od początku do końca (czyli w trakcie ok. 20 minut) szedłem w przysłowiowego “trupa” podkręcając swoje tętno do 180 uderzeń na minutę. To mniej więcej tyle, ile macie w chwili, gdy ktoś przestraszy Was z ogromnym sukcesem. Tylko, że wtedy 180 macie przez kilka sekund, a ja miałem przez kilkanaście minut. Taka łopatologiczna próba wytłumaczenia intensywności jazdy przez 20 minut…
Trasa bardzo mi się podobała. Szczególnie, gdy nachylenie terenu zwiększało się do ok. 8%. Wtedy ma się po prostu ochotę zejść, by odpocząć i napić się wody. Nic z tego. Dojechałem i byłem z siebie zadowolony, choć na końcu wcale nie było mi do śmiechu. Dzięki temu wysiłkowi wiem, że jeszcze sporo do nadrobienia przede mną, ale jest czas. Czas i ochota. Do czerwca zdążę, a test na Meridzie w BA był przetarciem, którego potrzebowałem, by urozmaicić swój trening. Udało się.
Teraz wracam do dalszych treningów, bo starty coraz bliżej, a po drodze jeszcze Półmaraton Warszawski! Widzimy się tam?