Łatwo nie było - takimi słowami mogę określić wszystko, co działo się wokół wspomnianych dwóch...
This is the end
Przeczytaj
Tak się akurat ułożyło, że aż 4 weekendy z rzędu startuję w tzw. Ćwiartkach (dystans 1/4 Ironmana: 0,95km pływania / 45km roweru / 10.55km biegu), co wymaga ode mnie sporej dyscypliny i odpowiedniego zarządzani siłami, aby na każdy z nich jechać maksymalnie wypoczęty. Nie spodziewałem się, że w tym roku wystartuję w aż 8 zawodach triathlonowych. Nie ukrywam, to wciąga i zmienia sposób postrzegania wszystkiego, co nas otacza. Skoro powiedziało się “A”, to konsekwentnie muszę mówić “B”, “G”, “P”, aż do “Z”, którym w tym sezonie będą zawody w Chodzieży (dystans Half Ironman) lub… Barcelona (dystans olimpijski). Póki co, nie jestem jeszcze na półmetku, więc końca sezonu nawet nie widać jeszcze na horyzoncie.
Końcem czerwca razem z Rafałem, z którym stworzyliśmy mini team (o tym niebawem, ale powód prozaiczny: razem zawsze raźniej, łatwiej o motywacje i rywalizacje!) wybraliśmy się do Mrągowa na pierwszy start z cyklu Volvo Triathlon 2013. Trip niemały, bo z południa kraju na północny wschód droga daleka. Dystans 1/4 Ironmana, o dziwo trudniejszy niż Half Ironman z tego powodu, że wszystko robi się niemal cały czas na sto procent możliwości. Nie ma miejsca na odpoczynek, ale i na błędy. Trasa rowerowa budziła respekt, ponieważ Mrągowo nie dysponuje najlepszej jakości asfaltem, dodatkowo mieliśmy jechać na agrafkę (jedną drogą w dwóch kierunkach). Nie budziło to mojego optymizmu, z małą obawą sprawdzałem też prognozę pogody. W razie deszczu etap rowerowy miał prawo być niebezpieczny. Pomyślałem jednak, że ostatecznie są to zawody triathlonowe, nie ma prawa być lekko.
Impreza dla organizatorów była debiutem, stąd też zdarzyło się kilka mniejszych i większych wpadek. Najciekawsza miała miejsce tuż przed startem. Wszyscy zawodnicy znajdowali się już w jeziorze (start z wody, z wirtualnej linii pomiędzy dwiema ogromnymi dmuchanymi bojkami), gdy okazało się, że dwa ostrosłupy wysokości mieszkania po prostu zniknęły-zwiał je silny wiatr. Musieliśmy wyjść z wody i odczekać ponad kwadrans, aż służby porządkowę zaciągną boje na ich właściwe miejsce. Dodatkowo iście czarny kolor nieba, zwiastujący nadejście burzy nie nastrajał najlepiej przed startem. Pływanie poszło mi bardzo dobrze, wyszedłem z wody w czołówce stawki… czując na sobie… ogromne krople deszczu. Najgorsze stało się faktem.
W strefie T1 (pływanie-rower) nic nie widzę. Leje niemiłosiernie, ściągam piankę, zakładam buty, kask czasowy i okulary. Te ostatnie niepotrzebnie-nadal nic nie widzę. Wyjeżdżając ze strefy omal nie zaliczyłem tzw. szlifu (upadek), jadąc w proste linii(!) po białych pasach “zebry” na jezdni. Na szczęście, uratowałem się, łapiąc jedynie potężny skurcz łydki (efekt mocniejszego pływania). Jazda Meridą z hamulcami do karbonowych kół po deszczu przypomina odrobinę posiadanie oszczędności. Niby wydaje nam się, że są, ale gdy przyjdzie co do czego, to właściwie ich nie ma. Dlatego każdy ostrzejszy zakręt brałem z mniejszą dozą rowerowej zuchwałości, właśnie ze względu na hamulce. Na szczęście trasę rowerową pokonywało mi się świetnie. Kask czasowy, lemondka, ultralekki rower, pozwoliły utrzymać mi relatywnie wysoką pozycję po pływaniu (raz jeszcze podziękowania dla Meridy, Reacto to pocisk, choć gdybym miał więcej w nogach, mógłbym jeszcze lepiej go wykorzystywać. Tak, to jest reklama. Dobry sprzęt zasługuje na reklamę).
Przede mną zostało najlepsze-bieganie. Najlepsze, bo biegać uwielbiam i mam w tej materii najwięcej doświadczenia. Dwie pętle po 5km minęły szybko, głównie dlatego, że trasa była płaska jak stół, a ja dobrze rozłożyłem siły na cały start, dodając do tego odpowiednie żywienie w trakcie (odżywki, żele i batony energetyczne). Szybka dyszka minęła w oka mgnieniu, choć jeszcze daleko mi do czasu, jaki chciałbym osiągać na 10km w starcie triathlonowym, lecz narzekać nie mogę. Po 2h 21 minutach finiszowałem wśród tłumu kibiców, zajmując ostatecznie 23 miejsce OPEN i 6 w swojej kategorii. Dodać muszę, że Rafał wskoczył na pudło, będąc 2 w kategorii i 4 OPEN.
[nggallery id=11]
Po tygodniu przerwy i odpowiednio rozłożonych akcentów treningowych przyszedł czas na dużo poważniejsze wyzwanie.
Start ten jest jedną z 4 imprez cyklu Garmin Iron Triathlon i jednocześnie najtrudniejszą, bo górską. Przed zawodami wszędzie czytałem, że to “najtrudniejszy polski triathlon”, że nawet pływanie jest pod górę. Nie mylił się ten, który to głosił.
Na starcie tych zawodów pojawiła się cała polska czołówka, łącznie z zawodowcami, którzy zajmują się wyłącznie triathlonem. Chyba każdy z Nich chciał zmierzyć się z tym, co czekało na nas w Górach Stołowych. Po przejeździe trasy dzień wcześniej w nocy śniło mi się tylko jedno-rower i ekstremalny, 10 kilometrowy podjazd o nachylaniu nawet 12%, a następnie bardzo szybki zjazd tą samą trasą. Na dokładkę taki zestaw został dla nas “zamówiony” podwójnie.
Pływania nawet nie pamiętam. Minęło bardzo szybko. 0,95km nie stanowi jakiegoś wielkiego dystansu, szczególnie, gdy wypracuje się dobre miejsce i można spokojnie płynąć. Wyszedłem z wody razem z grupą tuż po zawodowcach. Zakręciłem się odrobinę w strefie zmian i ruszyłem na trasę rowerową. Od początku pod górkę. Z każdym kilometrem bardziej stromo. Widoki i kręte serpentyny nie dawały spokoju. Jeden niepewny ruch-lądujesz kilkadziesiąt metrów poniżej, w niezbyt dobrym stanie. Pierwsza pętla poszła nieźle, bo nogi jeszcze niezbyt zmęczone. Nawrót i zjazd. Bardzo szybki zjazd. W niektórych miejscach 60-65km/h, choć GPS pokazuje mi wyższe wartości, myślę, że się pomylił. Niebezpieczne zakręty i przepaście. Moment w którym strach odchodzi pojawił się wtedy, gdy na zakrętach zacząłem wyprzedzać zawodników. “Da się”-pomyślałem. Druga pętla nieco słabsza, większe zmęczenie i kolejne 10km pod morderczą górę. Przede mną bieg, więc odpuściłem. Niebawem zameldowałem się w drugiej strefie zmian niemal wjeżdżając rowerem w sędzinę, za co z tego miejsca przepraszam. “Bo pani stała na środku drogi, a ja taki rozpędzony!” Przeżyłem najgorsze-rower.
Bieganie zapowiadało się nieźle. Sygnał ostrzegawczy, że jednak mogę być w błędzie, pojawił się na niebie. Zaczęło niemiłosiernie grzać. Organizatorzy postawili na trasie kurtynę wodną, jednak niewiele ona dawała, bo dalej ich już nie było. Dystans 10,55km podzielono na 4 odcinki po 2,5km z haczykiem. Na końcu pierwszego z nich ogromny, ogromny podbieg. Wiele widziałem górek, ale takiej na zawodach dawno nie miałem okazji pokonywać. Pierwsza z nich nie sprawiła problemu, jednak na drugiej pętli poczułem, że biegnę “na odcięciu”-zupełnie nie kontrolując tempa, tego jak się poruszam, nie myśląc zbytnio trzeźwo. Na szczęście udało mi się pokonać tego garba i powrotne 2,5km pokonałem stale przyspieszając.
Znamienne-nawet metę zawodów organizatorzy umieścili…pod górę. Zobaczycie to na zdjęciach, które umieszczę tu niebawem, dziś tylko zajawki z tego startu-organizatorzy jeszcze nie uwinęli się z obróbką fotografii. Ogólny wynik (13 w kategorii / 53 open) uznaje za średni. Biorąc pod uwagę morderczą trasę, zawodową stawkę i ogrom słońca-nie powinienem narzekać, ale lekko zawiedziony jestem.
Następna stacja już w najbliższy weekend w Pieninach. Tam startujemy w zawodach Frydman Triathlon. Także w górach…